Miasto


Raz, dwa.. i więcej nie powiem. Jeszcze by się wydarzyło. Jeden i dwa, obracam radełkowaną krawędź losu. Srebrzy mi w palcach i kusi przypadek kolejny. Zasrebrzyło wreszcie i reszką stoczone na podłodze. Nie powiedziało o niczym. Powiedziało, że i tak nie wiem. Czy to, że odwrócę twarz i odejdę nie jest rzutem następnym?

W mieście dmie wiatr bezwzględny. Liście, co w kompost nie spłynęły kanałem atakują mnie zajadle i ćmi w ręce żar papierosa niespokojnie. Tylko kroki miarowe, pewnie oddalają mnie od celu. Początek zimy nie zawiódł wcale. Oszczędziła puchu białego, czapek i szali. Zachowała obojętność i bezlitosność krajobrazu. Pozostanę sobą jeszcze jeden dzień dłużej, nie schowany w bezkształt materiału.
Czuję się trochę jak w stolicach świata dawnego, w przestrzeni ogromnej betonu, formy zaplanowanej, odwiecznej walki o niezapomnienie w zachwycie mocy gapiów. Winszuję miastu tak utalentowanych ludzi. Dziękuję tym ludziom za tożsamość bez wstydu i korzenie potężne. Zatopić sie w zachwyt z dala od nieszczęść, odwrócić od jej twarzy wzrok – tak, ostatecznie nieznanej – i oddać hołd należny. Należy się, oczywiście. Miasto musi być ogromne, żebyśmy mogli poradzić sobie z nami samymi i uciec od siebie ostatecznie. Nawet na zawsze.

Nie miałem odwagi powiedzieć ci “dzień dobry”, oddać kawałka radości wpisanej tak głęboko we mnie – zupełnie wbrew sobie. Wytresowany w kolejnych próbach porażek bolesnych, nauczony: “należy się podnosić” – ktoś mówił, że to ważne – podnoszę się na komendę. Nieustannie i bezwolnie. Za każdym razem.

Wytresowany, żeby nigdy nie upaść przy tobie, odszedłem.

Miasto zostanie mi jedyną formą przetrwania. Weń ucieknę.


Leave a Reply

Your email address will not be published. Required fields are marked *